Po biegu oglądałem powtórkę ponad 20 razy

2018-03-16 16:01:20(ost. akt: 2018-09-11 21:19:02)
Karol Zalewski ostatnie sekundy przed startem. Chwilę później - nowy mistrz i rekordzista świata

Karol Zalewski ostatnie sekundy przed startem. Chwilę później - nowy mistrz i rekordzista świata

Autor zdjęcia: www.facebook.pl

— Stanęliśmy jak wryci, bo nie mogliśmy uwierzyć, że to prawda — mówi Karol Zalewski. Sprinter z Reszla 4 marca podczas halowych mistrzostw świata w Birmingham sięgnął po złoto w sztafecie 4x400 m.
— Nie masz już dość dziennikarzy? Ostatnio raczej nie dają ci spokoju.
— Nie, to w końcu wasza praca. My robimy swoje, wy swoje. Poza tym i nam zależy na dobrym nagłośnieniu naszego sukcesu. Cała przyjemność więc po mojej stronie.

— Jakim pytaniem katują cię najczęściej?
— Chyba o to czy spodziewaliśmy się, że pobijemy rekord świata.

— I co odpowiadasz?

— Było to dla nas prawdziwe zaskoczenie, nikt nawet nie przypuszczał, że coś takiego może się wydarzyć. Szczerze? To nawet nie wiedzieliśmy, jaki dokładnie był wcześniej rekord świata. To było tak odległe, że nie zaprzątało nam głowy. Jeśli już, to celowaliśmy w rekord Polski.

— W ostatnich dniach mówi się tylko o was. Medialny szał przełożył się na liczbę kibiców witających was na lotnisku?
— To fakt. Gdy wchodzę na Facebooka, praktycznie całą stronę mam zarzuconą informacjami o naszej sztafecie. Podobnych emocji nie brakowało i na lotnisku, gdzie oprócz kibiców pojawiło się też wielu dziennikarzy. Każdy chciał uścisnąć rękę, zrobić sobie z nami zdjęcie... To było bardzo miłe.

— Zdajesz sobie sprawę, że wystarczyło kilka minut (dokładnie 3:01:77 - przyp.red.), byście stali się bohaterami narodowymi, zawodnikami znanymi na całym świecie?
— Poniekąd tak, bo chyba mało kto w ogóle wierzył w to, że możemy pokonać Amerykanów. Rekordzistów świata uznawanych za absolutnych dominatorów. Zespół, z którym inne ekipy świata nie podejmowały w zasadzie walki. Nikomu się nie marzyło, nawet takim potęgom jak Jamajka czy Trinidad i Tobago, żeby wyciągać rękę po złoto. Wszyscy myśleli, że szczytem jest srebro...

— ...a tu przyszli Polacy i rozbili bank.

— Dosłownie. Choć w głębi serca zawsze tli się jakaś nadzieja, chęć podjęcia walki.

Obrazek w tresci

— Tak szczerze: ile razy oglądałeś powtórkę?
— (śmiech) W samą niedzielę na pewno więcej niż 20 razy. Gdy dotarłem do nagrania, wyświetlałem je raz po raz. Pewnie jakoś 5 razy z rzędu.

— O czym myślałeś, gdy stanąłeś już w bloku startowym? Adrenalinę czułem przez ekran telewizora.
— Adrenalina towarzyszyła nam od samego rana. Gdy o 12 trener potwierdził skład, nerwówka zaczęła się na dobre. Startując z bloku, dochodzi wiele czynników, z którymi trzeba się liczyć. Bardzo łatwo o błąd, a na mistrzostwach w Birmingham sędziowie byli bezlitośni, dyskwalifikowali za co tylko się dało. Moja pomyłka mogła sprawić, że reszta chłopaków nie miałaby już czego ratować.
Poza ewentualnym falstartem, gdzieś z tyłu głowy siedziało mi wspomnienie o występie Szwajcarek sprzed dwóch lat. Były faworytkami, ale na pierwszej zmianie, właśnie przy starcie, zawodniczka zahaczyła pałeczką o kolano. Ta jej wypadła, a wraz z nią pogrzebane zostały szanse całej drużyny.

— Tobie się jednak udało. Po mistrzowsku.
— Udało mi się idealnie rozłożyć siły. Dla przeciętnego człowieka pół sekundy to tyle co nic. Dla nas przepaść. Biegnąc zbyt szybko, można wypalić się przed finiszem. Gdybym pobiegł za wolno, to z kolei zająłbym kiepską pozycję, co utrudniłoby, a pewnie uniemożliwiłoby walkę o jakiekolwiek medale.

— Wykręciłeś czas 45,74. Jak go oceniasz?
— Rewelacja, to w końcu mój życiowy rekord. Trzeba też wziąć poprawkę na to, że startując z bloku, ten czas ma się z reguły gorszy niż na pozostałych zmianach, które otrzymują pałeczkę będąc już w pełnym biegu. My musimy jeszcze wstać i się rozpędzić. Przed startem mierzyłem w około 45,85. Wyszło dużo lepiej. To dobry zwiastun przed sezonem letnim.

— Dzięki swym występom nadano ci przydomek „Petarda”. Może być czy czekasz na lepszy?
— Coś chyba jest w tym określeniu. Komentatorzy podkreślali, że mocne rozpoczęcie jest bardzo ważne. I kto, jak nie Zalewski, który dysponował najlepszym rekordem życiowym na 200 metrów miał to zrobić? Bardzo się cieszę, że trener mi zaufał, a ta petarda nie okazała się niewybuchem.

— Jakub Krzewina minął linię mety jako pierwszy, a wy wpadliście sobie w objęcia. Czysta euforia. Kiedy jednak zobaczyliście, że macie rekord świata, wyraźnie ucichliście...
— Stanęliśmy jak wryci, bo nie mogliśmy uwierzyć, że to prawda. Nie wiedzieliśmy nawet jak zareagować. Zresztą nie tylko my. Na jednej z konferencji po przylocie do Polski podszedł do mnie chłopak. Facet niezbyt związany ze sportem, ale oglądał bieg. Opowiadał, jak się cieszył, gdy zobaczył, że wygraliśmy. Łzy popłynęły mu jednak dopiero wtedy, gdy ktoś krzyknął, że mamy rekord świata.

— Gratulowali wam prawie wszyscy rywale. Nie widziałem jednak, żeby zrobili to Amerykanie. Kwestia braków w transmisji czy raczej urażonej dumy faworytów?
— Najpierw trafiłem na zdziwioną minę Pawła Maślaka, trzykrotnego mistrza świata w biegu indywidualnym, po której było widać, że zrobiliśmy dobrą robotę. To był duży, choć niewerbalny komplement. Później z gratulacjami dopadli do nas Belgowie i inni. Amerykanie stali w tym czasie przed zegarem i zastanawiali się, czy to wszystko dzieje się naprawdę.

— A później?
— Sytuacja się rozwinęła, ale niezbyt elegancko. Ekipa z USA miała blade miny, gdy staliśmy wspólnie na podium, a z głośników płynął Mazurek Dąbrowskiego. Gdy się skończył, zaczęli powoli uciekać. Dopiero organizatorzy zatrzymali ich i kazali nam pogratulować przed kamerami. Zrobili to, lecz niechętnie. Wiadomo więc, że zrobią wszystko, żeby jak najszybciej odebrać nam ten rekord świata. Mam nadzieję, że Ministerstwo Sportu i Turystyki razem z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki i sponsorami wesprze nas na tyle, żebyśmy mogli spróbować odeprzeć ten atak.

Obrazek w tresci

— Jakub Krzewina wspomniał, że w waszym zasięgu jest czas 2:58. Podpisałbyś się pod tymi słowami?
— Myślę, że nie ma w tym przesady. Wszyscy musimy wprawdzie poprawić swoje rekordy życiowe, ale przy odrobinie szczęścia i ogromie pracy możemy to osiągnąć.

— Jak świętowaliście ten podwójny sukces?

— Prawdę mówiąc, nie mieliśmy nawet na to czasu.

— Dla Polaka to nie problem.

— (śmiech) To na pewno. Osobiście jednak nie należę do osób, które jakoś mocno świętują. A nawet gdyby było inaczej, to około 18 był bieg, później konferencje, z hali wyszliśmy po 21. Ledwie chwilę mieliśmy na to, żeby porozmawiać między sobą o tym, co się wydarzyło. Wypiliśmy więc po symbolicznej lampce wina, a na oficjalnym bankiecie pojawiliśmy się dosłownie na 15 minut, bo o 7 musieliśmy być już na lotnisku.

— Dość licho, biorąc poprawkę na to, że wygraliście łącznie 90 tysięcy dolarów.
— To się tylko tak wydaje. Ta kwota zostanie podzielona na wiele osób. Patrząc więc choćby na zarobki pierwszoligowego piłkarza, szału nie ma. Oczywiście to zawsze dodatkowy zastrzyk gotówki, który pomoże nam w szkoleniu. Niestety nie ma wielkich pieniędzy w lekkoatletyce. Wręcz przeciwnie. Można powiedzieć, że pod tym względem nie jesteśmy... szanowani.

— Czuję, że to dość drażliwy temat. Powodował kryzysy?

— Tak, w przeszłości bardzo często przynosił chwile zwątpienia. Kiedyś, gdy w pewnych okresach tych pieniędzy było naprawdę niewiele, zacząłem zadawać sobie pytania: jak to jest, że m.in. jako dziesięciokrotny mistrz Polski, który całe swoje życie podporządkował lekkoatletyce, zarabiam 1,5-2 tys. zł? Czy jest sens w to brnąć, czy brać się za jakąś inną pracę, z której będzie sensowna kasa? Prawda jest taka, że dopiero na międzynarodowym poziomie mistrzowskim można zarobić. Szkoda jednak tych wszystkich talentów, które się zmarnowały, próbując się przebić przez niższe szczeble. Tam praktycznie nie można liczyć na nic. Tylko na siebie.

— Co byś robił, gdyby nie lekkoatletyka?
— Myślę, że mógłbym być dobrym fizjoterapeutą. Mam do tego smykałkę, dobrze czuję obcy organizm pod ręką. Fascynuję się zwłaszcza wschodnią sztuką, dalece odmienną od tej typowej, europejskiej.

— Na szczęście nie zrezygnowałeś i teraz możemy cieszyć się złotem. Jak wygląda twój przeciętny dzień treningowy?
— Pobudka z samego rana, po której lecę na mały rozruch. Rozciąganie, joga... Byleby pobudzić organizm. Następnie śniadanie, 1-2 godziny odpoczynku i główny trening między 10:30 a 12:30. Później obiad, odpoczynek i kolejny trening. Wieczorem są 2-3 godziny na to, żeby pogadać, pograć w jakąś gierkę na komputerze...

— A w ogóle pamiętasz jak smakuje fajka lub piwo?

— Nie. I zupełnie mi tego nie brakuje. Nie jestem zwolennikiem tego typu przyjemności.

— Pięściarze przed walką rezygnują z wielu rzeczy, między innymi z seksu. Wy też?
— Oczywiście, bo ma to udowodniony, korzystny wpływ na wyniki. Poziom testosteronu ma duże przełożenie na osiągi sprinterskie i siłowe.

— W 2012 roku trener Zbigniew Ludwichowski powiedział, że masz duży potencjał, ale musi minąć jeszcze sporo czasu, żebyś stał się dojrzałym sprinterem. Mamy 2018 rok. Dojrzałeś?
— Tak, zdecydowanie. Trenerowi chodziło wówczas głównie o to, że już na starcie nie miałem większego problemu, żeby pokonać 400 metrów w 46 sekund. A do tego wyniku dochodziło niewielu. Musiałem jednak ustabilizować ten rezultat, a do tego potrzebowałem czasu i treningu. Z perspektywy lat wiem, że były to bardzo trafne słowa. Dziś jestem już innym, dużo dojrzalszym sprinterem.

— Chwalili cię też i w Orlętach Reszel. Zastanawia mnie tylko czemu grałeś jako stoper, a nie — przy takiej szybkości — np. na skrzydle?
— Tak jakoś wyszło, że trener już od pierwszych treningów stawiał mnie na obronie. Nie narzekałem, bo na stopera pasowałem charakterem. Jestem zodiakalnym lwem, mam dość dowódcze usposobienie. Rola stopera w ostatnich latach się wprawdzie zmieniła, ale wówczas musiał ustawiać linię obrony, żeby wszystko dobrze grało. I myślę, że się do tego nadawałem. Czasem próbowałem sił także na innych pozycjach, ale i tak wracałem później do linii defensywnej. Szybkość bardzo się przydawała.

— W futbolu dużo łatwiej o wspomnianą kasę. Skoro ci szło, to czemu zrezygnowałeś?
— Mniej więcej takie pytanie słyszę zawsze, gdy wpadam do rodzinnego Reszla. Zachodzę wtedy tradycyjnie na pizzę do pana Darka Fenika, zapalonego kibica piłki nożnej, który sam grał kiedyś w Orlętach. To niemal taki rytuał, podczas którego słyszę, że powinienem był wtedy zostać przy piłce.

— Mieszkasz w Olsztynie. Do Reszla niedaleko. Często wpadasz?

— Niestety nie. Poza tym bardzo rzadko jestem i w samym Olsztynie, w którym mieszkam, ale coraz bardziej jedynie teoretycznie. Głównie w początkowej fazie okresu przygotowawczego, czyli w październiku i listopadzie. Później muszę przygotowywać się na hali, a w Olsztynie takiej w zasadzie nie ma. Częściej więc pojawiam się w Spale czy Portugalii, która ma przystępne ceny, a przy tym świetne warunki do treningu. W Reszlu jestem niestety rzadkim gościem, ale gdy tylko nadarza się okazja, to wpadam odwiedzić rodziców. To miasto, które darzę szczególnym sentymentem.

— Innymi słowy, życie w lekkoatletyczno-cygańskim taborze?
— (śmiech) Coś w tym guście. W samochodzie wożę stale między innymi dwie torby z ciuchami, różnego rodzaju sprzęty do trenowania, stół do masażu, piłkę do kosza... Nie wiem, jak to wszystko się tam mieści.

Obrazek w tresci

— Wkrótce wylatujesz trenować do Portugalii. Jakie plany na ostatnie dni w Polsce?
— W związku ze złotem na mistrzostwach dużo jeździmy. A to spotkanie u prezydenta, a to wojewody, a to do telewizji... Pojawię się również w Katowicach, żeby przedyskutować możliwość przejścia do miejscowego klubu. W tym wszystkim po prostu muszę znaleźć również czas, aby spotkać się wreszcie ze swoją kobietą...

— Ponoć nie są zachwycone, gdy przychodzi im spędzać samotnie Dzień Kobiet.
— No właśnie (śmiech). Ma do mnie naprawdę dużo cierpliwości i jestem jej za to bardzo wdzięczny. Praktycznie ciągle mnie nie ma. A gdy jestem, to tak, jakby prawie mnie nie było. Z tą świadomością, że ją zaniedbuję, nie jest mi dobrze ani komfortowo. Jestem jednak pewien, że jakoś sobie z tym poradzimy.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski



Czytaj e-wydanie

Pochwal się tym, co robisz. Pochwal innych. Napisz, co Cię denerwuje. Po prostu stwórz swoją stronę na naszym serwisie. To bardzo proste. Swoją stronę założysz klikając " Tutaj ". Szczegółowe informacje o tym czym jest profil i jak go stworzyć: Podziel się informacją:

">kliknij.

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5